Postanowiłam wykorzystać swój twórczy potencjał i przyozdobić pudełko na pisaki i farby.
Lubię rzemiosło i chciałabym się bardziej mu poświęcić, choć na tym etapie jeszcze nie jestem
Lubię rzemiosło i chciałabym się bardziej mu poświęcić, choć na tym etapie jeszcze nie jestem
ekspertem w żadnej interesującej mnie dziedzinie. Domowe wykopalisko w postaci najtańszej
wypalarki do drewna sprawiło, że odkryłam pirografię.
wypalarki do drewna sprawiło, że odkryłam pirografię.
Narysowałam zarys na pudełku, włączyłam sprzęt i zabrałam się do roboty. Wtedy jeszcze nie
wiedziałam, że zmarnuję miesiąc życia. Pirografia to bardzo czasochłonna i nieprecyzyjna technika
(ale to może być też kwestia mojego słabej jakości narzędzia). Na domiar złego, pomimo moich
starań rezultat końcowy jest kiczowaty. Do wykończenia użyłam sakura golden pen i bejcy w
kolorze 'jasny dąb', która okazała się po prostu biała. Sukces zwieńczyłam poparzeniem ręki i
decyzją o porzuceniu pirografii na rzecz mikrofrezarek. Mam nadzieję, że nie utnę sobie palca ;d
Spełniłam kolejne ze swoich małych marzeń w tym roku i wybrałam się w Pieniny sprawdzić
czy reliktowa sosna jest tak ładna w rzeczywistości jak na zdjęciach w internecie.
Spoiler alert: tak, jest.
To był krótki i intensywny wypad. Najpierw wyprawa i zwiedzanie ruin zamku w Czorsztynie.
Potem zamek w Niedzicy, czyli druga strona jeziora Czorsztyńskiego.
Następny dzień to wyprawa do Szczawnicy w której nigdy nie byłam i wyjście na Sokolicę.
Na necie nie było precyzyjnych informacji o trasie co dla takiego niedzielnego turysty jak ja
jest istotne.
Ostatecznie wyjechaliśmy na Palenicę kolejką, potem niebieskim szlakiem wzdłuż granicy
kierowaliśmy się w stronę schroniska Orlica, potem przekroczyliśmy Dunajec tratwą
i dalej szlakiem na Sokolicę.
Nocleg to guilty pleasure podyktowana koniecznością znalezienia w krótkim czasie
dostępnego obiektu. Wybór padł na No Name Luxury Hotel & SPA w Łapszach Niżnych.
Znalazłam to miejsce na liście najbardziej klimatycznych miejsc do odwiedzenia w Polsce i kusiło
mnie od dawna. Zlokalizowany na skraju lasu obiekt wygląda jak mini osada. To parę domków, SPA
i restauracja. Niektóre połączone korytarzami inne niezależne. Na zewnątrz basen otwarty, leżaki,
patio i parking. Rozkład pomieszczeń korzystny, pomimo sezonu wysokiego nie wpada się na innych
ludzi.
Mieliśmy pokój standardowy z widokiem na basen kryty i balkonem z którego można było oglądać
sarenki skubiące trawę na łące. Pomimo przebywania w hotelu bazującym na ofercie SPA, gdzie
instagramowe influencerki robią sobie zdjęcia na basenie, jedyne z czego skorzystałam to snickers z
minibaru, więc jestem totalnym rebelem. Panie na recepcji były bardzo miłe i pomocne, a oferta
śniadaniowa bogata. Jeśli można się do czegoś przyczepić (a wśród recenzji na internecie znalazło
się parę negatywnych) to fakt, że design miejsca jest wizualnie bardzo atrakcyjny, ale nie zawsze
funkcjonalny. Całościowa ocena jest jednak jak najbardziej pozytywna.
Postanowiłam dodać dodatkową rubrykę na bloga - testy sprzętu. Są dwa powody: po pierwsze chciałabym się zmobilizować do pisania więcej niż równoważników zdań co ma mnie uchronić przed wtórnym analfabetyzmem, po drugie - oczywiście liczę na to, że wszystkie poważne firmy zaczną przysyłać mi sprzęt do testów, którego nie mam zamiaru oddawać.
Ponieważ nie jestem sprzętowym onanistą ani profesjonalnym fotografem, recenzje piszę raczej z poziomu sentymentalnej fotodresiary. Jeśli ktoś oczekuje poważnej analizy to odsyłam do optyczne.pl.
Wszystko zaczęło się od Polaroidów z serii 600. Prawda jest taka, że w latach '90 każdy o nim marzył, ale nie każdego było na niego stać. Z jednej strony tęczowy pasek na obudowie i beztrosko trzaskane foty, z drugiej sprzęt do dokumentowania miejsc zbrodni obecny w kronikach kryminalnych. To musiało się skończyć miłością.
Niestety należałam do tej drugiej kategorii małych ludzi których rodziców nie stać było na tego typu zabawki. Jedna z koleżanek z bloku dostała polaroida na urodziny dzięki czemu dzieciaki miały okazje doświadczyć 'machine dat goes ping'. Dekadę później Polaroid nie był już aż tak popularny (ekspansja pierwszych cyfrowych kompaktów zrobiła swoje), ale dalej miał swoje miejsce - fotografowie byli wierni w uczuciach. W połowie pierwszej dekady 2000 na Digarcie wielu trzaskało foty sx70, które dalej było poza moim zasięgiem. I tak trwałam w beznadziei do roku 2008, kiedy to pojawiła się informacja, że Polaroid wycofuje się z produkcji filmów natychmiastowych. Z jednej strony wieść bardzo smutna, ale z drugiej ceny aparatów spadły dramatycznie, podobnie jak ceny filmów, których na rynku dalej krążyło sporo. Wtedy właśnie przyszedł czas na realizację marzenia z dzieciństwa czyli kupno 600, potem 1000 i paru kasetek. Potem zapasy przeterminowanego filmu kończyły się nawet na ebayu. Ratunkiem w 2010 okazało się 'Impossible Project', którego początkowo dosyć eksperymentalna chemia dawała podobne rezultaty jak mocno przeterminowane wkłady Polaroid.
Mniej więcej w tym okresie szukając innych opcji na jedynym słusznym portalu aukcyjnym kupiłam sobie używanego Instaxa 100. Chociaż design nie powalał, a wkład miał format prostokąta, po jakimś czasie się do niego przekonałam.
Nadszedł rok 2013 i na rynku pojawił się Instax 90 Neo Classic w kuszącej oko obudowie w klimacie vintage, ale wykonanej z plastiku. Aparat na wkłady 'mini' i to dosłownie - format zdjęć zbliżony do wizytówki. Ta party camera miała coś czego nie mieli poprzednicy - rożne tryby pracy. Między innymi 'bulb' i 'double exposure' czyli opcje, które w starych polaroidach wymagały pewnych drobnych ingerencji inżynieryjnych, których się nigdy nie podejmowałam w trosce o dobro sprzętu (pomimo dostępnych na necie tutoriali ). Jedynym poważnym mankamentem Instax 90 jest paralaksa - czyli to co widzisz w wizjerze nie do końca pokrywa się z tym co uchwycisz w kadrze. Instax 90 jest banalnie prosty w obsłudze i świetnie sprawdzi się na imprezie, ale dla bardziej wymagających też ma coś do zaoferowania. Pokochali go hipsterzy, blogerki i niestety również ja.
Zalety:
- Prosta obsługa
- Ciekawe tryby pracy
- Ładny design
- Paralaksa
- Format zdjęć
Wyprawa do zamku Ogrodzieniec po 20 latach
to identyczny szok jak wycieczka na Gubałówkę.
Bazar pod zamkiem powinien zostać napadnięty
przez wojów i spalony. Zrobienie zdjęcia na którym
nie ma kiczowatych gadżetów i kolorowego tłumu
jest praktycznie niemożliwe. Wystawę w zbrojowni
najlepiej podsumowuje onomatopeja 'huehuehue'.
Brak kontroli nad ilością osób napierających na basztę
i brak ruchu wahadłowego kiedyś pewnie skończy się
jakimś przykrym wypadkiem.